piątek, 30 grudnia 2011

Z glana w nowy rok

Rok temu w ramach noworocznych postanowień zobowiązałam się... niczego sobie nie postanawiać. Miało to trochę sensu. Nigdy nie udało mi się zrealizować planów zrobionych pod koniec roku, na następna 365 dni. Miałam dość własnej niekonsekwencji, lenistwa i słomianego zapału.

W tym roku jednak przygotowałam listę. Są to w dużej mierze rzeczy, które tak czy siak muszę zrobić (napisać magisterkę, znaleźć pracę), kilka takich które chcę zrobić od dawna (schudnąć, wyprowadzić się od rodziców, zdać prawko) i parę kontynuacji (nauka fińskiego, dbanie o rzęsy). Reszta to składanka marzeń i poprawieniu kondycji, doskonaleniu angielskiego, rozwoju kulturalnym oraz kilku widzimisię. Będę od czasu do czasu na nią zaglądać i patrzeć, czy truchtam w dobrym kierunku.

Jeśli ktoś miałby ochotę zobaczyć, co sobie tam ubzdurałam, lisa będzie wisieć i kwitnąć bujnym kwieciem w zakładce "2012".

Ponieważ jutro będę się przygotowywać na sylwestrową imprezę, a potem pić,  nie będę miała czasu, na wrzucanie żadnych notek. Dlatego już teraz życzę wszystkim, którzy przypadkiem na to trafią, udanej sylwestrowej zabawy i dużo sił i optymizmu w następnym roku :)

wtorek, 27 grudnia 2011

Zamknąć rozdział

Właściwie chyba nie mam prawa narzekać na mijający właśnie rok. Odbyłam dwie genialne podróże (Węgry i Finlandia), zaliczyłam mnóstwo świetnych koncertów (Apocalyptica, Ensiferum, Children of Bodom, Finntroll, In Flames, Amorphis, Raskasta Joulua…), zdałam bez większych problemów obie sesje, znalazłam wakacyjną pracę, która finansowo przynajmniej trochę uniezależniła mnie od rodziców. Nie chorowałam, nie miałam wypadku, nie okradziono mnie i w ogóle więcej mam w życiu szczęścia niż rozumu. Poznałam kilka fajnych osób, moi przyjaciele są nimi nadal i mogę na nich liczyć. W stosunkach rodzinnych też względny spokój. Wszyscy zdrowi, na studiach, w pracy, na kursach prawa jazdy i w trakcie otwierania własnych firm.

A jednak… 2011 rok, był rokiem, w którym musiałam się zbierać z gleby. Kiedy poczułam się nic nie warta, kiedy jak ostatnia kretynka poryczałam się w poduszkę i przez kilka dobrych miesięcy miałam ochotę zostawić siebie w pokoju, wyjść i mocno trzaskając drzwiami. I za każdym razem, gdy już udało mi się niezdarnie pozlepiać strzępki poczucia własnej wartości, ktoś złośliwie rozpuszczał mi klej.

Wychodzę z roku 2011 w charakterze średnio zachowanego wraku emocjonalnego. Nie mam do nikogo pretensji. Jest jak jest, inaczej nie będzie, a ja pewnie i tak sama jestem sobie winna. Ponoć jeśli się ma miękkie serce, trzeba mieć twardą dupę. Niemniej mam już dość „11” i niecierpliwie czekam na „zmianę warty”. Odliczam dni do Sylwestra i Nowego Roku. Potrzebuję takiego symbolicznego, jak najhuczniejszego, zamknięcie rozdziału, żeby zostawić to, co mnie wgniotło w podłoże, za sobą. Nawet jeśli w maju miałby się świat obrócić w gruzy.

Także moi drodzy, weźcie sobie poniższy obrazek do serca :D


poniedziałek, 26 grudnia 2011

Koty za płoty i śliwki robaczywki

Jak bora kocham, pójdę na jakiś kurs informatyczny, bo żeby człowiek bez zbędnych komplikacji nie mógł głupiego bloga założyć, to o pomstę do siedmiu piekieł woła. No, ale mimo kłód, rzucanych mi przez technikę pod nogi – OTOM WAM JA. Zamierzam się tu na trochę zadomowić. Nie wiem na jak długo i nie wiem po co. Ot, taką mam fanaberię.

Ostatni dzień świąt, więc bardzo przykładam się do świątecznych obowiązków – nie robienia niczego i jedzenia. Chyba, że za ciężką pracę uznać oglądanie niezbyt mądrych filmów, czytanie absolutnie nie związanych ze studiami książek, albo udawanie, że gra się na gitarze. A propos gitary:



Czy słyszeliście coś równie cudnego? Nauczę się to grać! Chociażby miało to mnie kosztować magisterkę, palce i życie! Zamknę się w domu, stanę się no lifem i będę ćwiczyć i ćwiczyć i ćwiczyć… aż do zgonu! I tym optymistycznym akcentem zakańczam tę dziwaczną notkę powitalną.